Artykuł z GW, wrzucam bo mnie zafrapował
Autor: Joanna Klimowicz 22.04.2011 , aktualizacja: 22.04.2011 12:29
...
Słychać i widać go z daleka - tubalny głos, 194 cm wzrostu i
tyleż charyzmy. Ks. Edwarda Konkola, zakonnika ze Zgromadzenia Misyjnego Księży
Werbistów znają w Białymstoku wszyscy. To ksiądz instytucja, który chodzi w
sandałach nawet zimą - wiedzą ludzie. Choruje na cukrzycę. A założone przez
niego Stowarzyszenie Droga to najbardziej znana podlaska marka, rokrocznie
otrzymująca gros pieniędzy z jednego procenta przekazywanego przez podatników
na rzecz organizacji pożytku publicznego. Wszyscy wiedzą, że w Drodze nie
zmarnuje się ani złotówka, choć to imperium, zatrudniające dziesiątki ludzi,
mające tysiące podopiecznych, współpracujące z pastorem baptystą i prawosławnym
batiuszką.
- Najgorzej jak człowiekowi odbije i zaczyna frekwencję
Kościoła katolickiego poprawiać - chichocze ksiądz Edward. Wiesza nad swoją
kaplicą tabliczkę: "Witaj, dobry człowieku" i rzuca się w wir pracy.
Jak nie może odebrać telefonu, natkniesz się na takie powitanie na poczcie
głosowej: "Znowu gdzieś mnie życie i wiatr poniósł. Zostaw wiadomość
przyjacielu, a oddzwonię".
Tyle miał energii, że mógł zostać albo misjonarzem, albo
szefem mafii. Nie było rzeczy pośrednich. Dziś jest wdzięczny katolickiej
rodzinie, która ukierunkowała go na Kościół, wpoiła jasny kodeks moralny.
Urodził się i wychowywał w Jastarni. Edek jako dzieciak
prowadził nieustanne wojny. Wraz z bratem zabrali dzieciństwo o trzy lata
starszej siostrze, Krysi. Błagali ją, żeby szła z nimi nad morze i zażegnywała
konflikty. Bo jak za bardzo narozrabiali, to pół Jastarni chciało ich pobić.
Ale i nie była to wielka chuliganeria, bo w dwutysięcznej rybackiej wsi nie
było żadnej przestępczości.
- Wtenczas granica była klarowna - dwa ulubione słowa ojca
Edwarda, których z lubością nadużywa, to: "wtenczas" i
"klarowny".
Największy koszmar przeżył, kiedy przed pierwszą komunią
świętą musiał pójść do faceta, któremu kradł śliwki, przeprosić go i zapytać,
ile jest winien.
Lata upływały mu na budowaniu tratwy, szyciu żagli,
montowaniu pierwszego kajaka - Durszlaka. Nie mógł nazwać go inaczej, bo po
każdym wypłynięciu przeciekał i trzeba było go kleić. Edek nigdy nie wyjeżdżał
z Jastarni.
Ale pielęgnował w sobie marzenie... Tak sobie wykombinował,
że nie ma żadnego misjonarza na Pacyfiku, więc on podejmie się tego trudu.
Będzie łajbą pływał od wyspy do wyspy, raz w roku zamelduje się, żeby się
ogolić. Romantycznie, nie ma co!
Im dalej je odsuwał, tym bardziej gnębiło go pytanie: czy ty
nie powinieneś iść do klasztoru?
Zagłuszał je. Złożył papiery na politechnikę, na budowę
okrętów. Po powrocie z egzaminów do domu kołatanie w głowie wróciło ze zdwojoną
siłą: czy ty nie powinieneś iść?
- Ksiądz z ciebie nie będzie, nikt twojego kazania nie
zrozumie, za szybko mówisz - uznał najbliższy przyjaciel, Wojtek Piper.
Edward myślał, że rzuci się stopy mu za to całować, bo sam
szukał argumentu, żeby nie iść. Bał się jak cholera.
Werbiści przyjmowali papiery do ostatniego dnia sierpnia.
Jak wysłał je do Pieniężna, miał wreszcie prawdziwe wakacje: spokój, ulga,
żadnych dręczących pytań.
Seminarium w Pieniężnie leży dwa kilometry od wioseczki,
zachody słońca są tam przepiękne. Przez trzy lata nie odpuścił Edward żadnego.
Mówi, że w nim szukał Boga, jakby szukał konkretnej osoby. Znalazł. Dlatego
uważa, że najpiękniejsze kazania mówi zachód słońca - bo człowieka odmienia.
Dobrze śmierdzieć nie jest źle
Na zakończenie seminarium trzeba było wybrać miejsce
przeznaczenia, można było wpisać trzy wybory. Jako pierwszy podał Nową Gwineę -
chciał z tubylcami w lepiankach żyć i koniec. Jako drugi - Chile, tylko
dlatego, że miał swoje porachunki z Pinochetem i wprawę w walce z komuną (brat
wpadł z powielaczami, Edka też aresztowali). Na trzeci wybór nie miał pomysłu,
więc oddał się do dyspozycji przełożonych. I dostał Polskę. Miał, widać, Bóg
swoje plany...
1986 rok, ostatnie wakacje w seminarium. Młody wikariusz -
kapelunek, jak się mówiło - jedzie na urlop. Przesiadkę ma w Warszawie i dwie
godziny oczekiwania na pociąg. Zarzuca plecak na ramię i rusza do sióstr Matki
Teresy z Kalkuty na Grochowską, mszę odprawić.
- Czy może ksiądz kogoś namaścić? - pytają siostry. - Ale
pod ziemią...
Czuje ciarki na plecach. Trupa? Idą na Pragę, do kanałów.
Chlupią ścieki i krew. Kloszard leży pocięty, pochlastany strasznie, ucho zwisa
na strzępie. Wykrwawia się, a karetka nie chce go wziąć. Ks. Edward postanawia
z nim zostać, żeby go szczury w nocy nie zjadły. Wiedział, co zrobić - po
aktywnej młodości zostały mu grube postronki blizn na dłoniach. Kupił bandaże i
rivanol, przyciągnął sobie karton. "Współplemieńcy" kloszarda
przyszli wieczorem, z dwudziestu. Został z nimi. Ten pocięty wylizał się po
dwóch tygodniach. Zabierał ich wszystkich do sióstr na wydawany biedakom obiad.
Po dwóch dniach śmierdział jak oni. Jak ta kapusta, co leżała na dnie worka,
razem z innymi wyżebranymi skarbami, od marca. - Jak to ułatwia życie! Jaka
przestrzeń życiowa robiła się w tramwaju, jak wsiadali. Dobrze śmierdzieć to
wspaniała rzecz - rechocze ksiądz.
Po miesiącu wrócił do sióstr, zapytać o plecak, który stał
grzecznie w kątku. Ochlapał się w fontannie i pojechał do swego klasztoru, do
werbistów. Zanim poprosił o rozmowę z prowincjałem, zrobił "wstępny odzysk
samego siebie".
- Chcę, by mnie oddelegowano do pracy z kloszardami -
zaczął.
- OK - prowincjał na to. - Ale najpierw się przygotuj.
I wysłał go prowincjał do Białegostoku. Wiedział Edward, że
to gdzieś na wschodzie, ale z ciekawością sięgnął po mapę. Trochę buntu w nim
było. Werbiści idą w busz, w slamsy, tam, gdzie jest początek ewangelizacji, a
jego do Białegostoku wysyłają!
W Warszawie kończył resocjalizację, która niewiele mu dała.
Pora zacząć zauważać ludzi - uznał. Tylko jak im pomagać? Jako zakonnik groszem
nie śmierdział, a wiedzę o uzależnieniach miał zerową. Brał więc przykład z
odlotowych sióstr Matki Teresy z Kalkuty - tak jak one brał ze sobą szmatę i
miotłę, i szedł szorować białostockie meliny.
Stopniowo, rozmawiając z księdzem Andrzejem Szpakiem,
salezjaninem, opiekunem duchowym polskich hipisów, poznawał mechanizmy
uzależnienia i sposoby, jak wyrwać ludzi z tej "Golgoty XXI wieku",
jak mówi.
Przyszła do niego porozmawiać narkomanka, zaprzyjaźnili się,
zaczęła zabierać go ze sobą na meliny. Dopiero po godz. 22 robiło się kompot,
kiedy już było wiadomo, że milicja nie zrobi nalotu. Wychodził więc zakonnik o
20 z klasztoru, siedział pół nocy na melinie w kącie, siorbiąc herbatę, czasem
włączał się do rozmowy, opowiadał o ośrodkach Kotana. Wracał o 4-5 nad ranem. W
zakonie nie mają samochodów, więc szedł pieszo 18 km z Dojlid czy z meliny na
Towarowej, gdzie Dzięcioł mieszkał, aż do Kleosina, gdzie jest dom werbistów.
2,5 godziny tak szedł, rozkoszując się ciszą, modląc się. Zdarzało się mu
zdrzemnąć na przystanku, ale milicja już go znała.
- To tylko ksiądz śpi - machali ręką.
Pół roku go narkomani sprawdzali, czy ten dziwny księżulo
chce statystykę Kościoła katolickiego poprawić, czy rzeczywiście im pomóc. W
końcu dochrapał się ksywy Edi. Jak już dobrze kogoś Edi poznał i wyczuł, że
jest gotowy na leczenie, robił rzecz okrutną: dzwonił na milicję i denuncjował,
że tu a tu kompot robią. Po wjeździe milicji był wybór: leczenie albo
więzienie.
Piękne chwasty
Razem z przyjaciółmi, których w tym okresie poznał, a wielu
wyciągnął z dna, stworzyli nieformalną grupę Chwast. Dla narkomanów, którzy
wychodzili z nałogu, a nie mieli alternatywnego środowiska i dla tych, którzy
chcieli im pomóc. Ale nie dlatego tak ją nazwali, że ich guru ma na nazwisko
Konkol. Chwasty niby są nieprzydatne, niszczy się je, wyrywa, a mimo wszystko
pszczoły do nich lecą, zbierają nektar. Jest w nich coś pięknego, jak w każdym
człowieku.
Spotykali się w każdą środę, ale był na ich zawołanie
częściej, kiedy tylko chcieli. Wywoził ich na wakacje, dziewczynom rekwirował
lusterka, chłopakom - zegarki, kazał myć się w strumieniu i codziennie patrzeć
na zachód słońca. Żeby odnaleźli Boga, wykorzystali fakt, że on istnieje,
potrafili złapać z nim konkretny, osobisty kontakt i umieli schować się w Jego
ramiona.
Czasu na zajmowanie się "ćpunkami jego kochanymi"
już zaczynało brakować. Młodzi przyjaciele pochłaniali 70 procent tego czasu.
Zżyli się ze sobą w Krzemiennej, na skraju Puszczy Knyszyńskiej, parę
kilometrów od Supraśla. To była ich ucieczka - drewniana chata nad rzeczką, bez
radia, telewizji, alkoholu. No, jedno uzależnienie było: Stachura i gitara. Tam
się regenerowali, nabierali sił. Sami stworzyli też zasadę, że tej ziemi nie
można skalać, przed przyjazdem do Krzemiennej spowiadali się więc. Jak nie
zdążyli, czekali na drodze, pod krzyżem, na ojca Edwarda, żeby "miastowe
grzechy" zostawić przed wejściem do chaty.
W 1990 roku zamienili swoją pustelnię na ośrodek
detoksykacyjny, jeden z pierwszych w Polsce dla chorych na AIDS i nosicieli
wirusa HIV. Przyjeżdżała do nich prof. Agnieszka Borzuchowska, zajmować się
chorymi.
Nie myśleli o tym, żeby wtłaczać się w formalne ramy, ale
grupa bardzo się rozrastała i przybywało zadań. Wybrali się do notariusza
rejestrować stowarzyszenie. I dopiero w biurze, w ostatniej chwili zmienili
nazwę na Droga.
Zakon przyjmował to wszystko... z dużym dystansem.
Przeznaczeniem werbistów są bowiem misje, a nie praca z ćpunami i bezdomnymi. A
co gorsza, ojciec Edward za diabła nie oddzielał pracy od życia prywatnego,
przez co wlokła się za nim cała banda dziwnych obdartusów i spadała na jego
współbraci. Nie mieli werbiści lekko.
Przychodzi raz do ojca Edwarda narkomanka Aśka, wycieńczona,
błaga o detoks, czuje, że jeszcze jedna działka ją zabije. A jej mąż Mareczek,
ksywa Diabeł, nie pozwala. Wiezie więc ksiądz Aśkę do Krzemiennej. Skromne tam
są warunki, materace na gołej ziemi, ale postanawia zostać na noc, przypilnować
trzynastu "świeżych" narkomanów. W tym czasie Diabeł dowiaduje się o
wszystkim, przyłazi pod bramę klasztoru i wyje całą noc:
Współbracia musieli jakoś to przełknąć. Kiedy całe jedzenie
z zakonnej kuchni Edi wydawał narkomanom, klerycy wracali wieczorem i
znajdowali pustą lodówkę, też musieli z tym żyć. Z aplauzem się to nie
spotykało, trudno im było pogłaskać Ediego po głowie i pochwalić: - Dobrze
chłopie, że klasztor w melinę zamieniłeś.
Ale Edek zawsze miał dla nich wytłumaczenie: - Różne są
drogi do świętości. Widocznie ja muszę się przyczynić do doskonalenia waszej.
Dużo większą żabę zgotował im w dzień wizytacji biskupa Kisiela
- człowieka stonowanego i wyciszonego. Otóż dwa "ćpunki kochane" z
Warszawy dowiedziały się o ośrodku w puszczy i przyjechały do werbistów w
Kleosinie szukać ojca Ediego. W domu lekka panika, bo biskup będzie lada
moment. Ćpunki się nie przejmują, pakują się do kaplicy i odrzucają próby
negocjacji. Tu pośpią, poczekają. Udaje się wywabić ich zupą. W czasie gdy
ćpunki jedzą, wolontariuszki misyjne, starsze nobliwe panie, gorączkowo szorują
ławki w kaplicy spirytusem - na początku lat 90. nawet policjanci wpadali w
panikę, gdy opluł ich narkoman. Chłopaki zjedli, poczuli spirytus i poszli za
nim jak pszczoły do miodu. Wolontariuszki jednak własną piersią bronią dostępu
do kaplicy. Narkomani odbijają się od nich po lekkiej szamotaninie i jak
niepyszni zawracają do wyjścia. Na schodach spotykają się oko w oko z orszakiem
biskupa. Jednemu z chłopaków źle przyjął się obiadek i zwraca cały,
rozścielając biskupowi dywanik w postaci treści żołądkowej. I to też musieli
jakoś werbiści przeżyć.
Raz w tygodniu wpuszczał ks. Edward do ziemi ciało jakiegoś
ćpuna, a jego samego oddawał Bogu. W latach 90. środki nasercowe narkomani
łączyli z octem i padali jak muchy. Zmarł Mina. Dzwoni ks. Edward do rodziny, a
oni na to: - Sami go pochowajcie, dość już mieliśmy kłopotów.
Skrzyknął więc swoje Chwasty, ktoś przyniósł marynarkę dla
Miny, ktoś inny buty. Ksiądz z Wojtkiem Powichrowskim (dziś terapeuta
uzależnień) pojechali do szpitala umyć Minę i włożyć do trumny (pomoc społeczna
opłaciła trumnę i krzyż). Zaraz potem trzeba było założyć sutannę i odprawić
mszę. Do dziś nie wiadomo, skąd wzięła się kasa na przewiezienie Miny na
cmentarz, ale grunt, że pogrzeb miał jak trzeba.
- Dziś tęsknimy za tym klarownym światem, który wtenczas
stworzyliśmy. Baliśmy się, że zniszczymy go stowarzyszeniem. Ale choć wszystko
się zmienia, coś też zostaje. Porozrzucało nas po całym świecie, ale spotykamy
się jak członkowie jakiejś bliżej nieokreślonej rodziny. Ważne, ilu narkomanów
wyciągnęliśmy, ale ważniejsze chyba, ilu ludzi włączyło się w to dzieło -
dowodzi ojciec Konkol.
Kościół w Białymstoku zaakceptował księdza od wisielców i
meliniarzy (taką ma wąską specjalizację, a zakłady pogrzebowe chyba mają jego
telefon na liście, pod hasłem: przypadki beznadziejne). Wszedł bowiem w
przestrzeń pustą, problematyczną dla księży. Zagospodarował niszę i stworzył
miejsce, gdzie tych wszystkich kloszardów można odsyłać. Droga dla nikogo nie
stanowi konkurencji. Arcybiskup Stanisław Szymecki (do 2000 roku metropolita
białostocki), bardzo jej sprzyja. Gdy się spotykali, klepał Konkola mocno w
plecy i zachęcał: - Ciśnij chłopie! - i zaraz dodawał ze śmiechem: - Tylko jak
ten klasztor z tobą wytrzymuje?
Droga nie stanowi konkurencji dla Kościoła, ale i sama nie
postrzega innych organizacji społecznych czy kościołów jako konkurencji.
- To nie tylko ksiądz, nie tylko bardzo ciepły człowiek, ale
po prostu niezły specjalista od zarządzania organizacją pozarządową - mówi
Michał Gaweł, założyciel i szef Fundacji Edukacji i Twórczości, która zajmuje
się przede wszystkim uchodźcami, wicedyrektor Caritas Archidiecezji
Białostockiej. - Wiele się od niego nauczyłem przede wszystkim o sprawach
organizacyjnych. Zawsze służy radą i podsuwa takie techniczne szczegóły, które
się w praniu sprawdzają. On np. namawiał mnie na znalezienie dużego lokalu dla
fundacji, tak pracuje się lepiej.
Nie może się też nachwalić go Marek Masalski, szef
Prawosławnego Ośrodka Miłosierdzia Diecezji Białostocko-Gdańskiej
"Eleos". Wspólnie robią dwie akcje: coroczną bożonarodzeniową żywą
szopkę w centrum miasta, dochód z której zostaje przeznaczony dla dzieci z
ubogich rodzin, a potem wysyłają te dzieciaki - katolickie i prawosławne - na
wakacje nad morze, do ukochanej Jastarni księdza Konkola (tak jest od 15 lat).
- To on zaprosił mnie do współpracy, która tak dobrze się
układa. Mało tego, zaproponował, by do dzieci do Jastarni dojeżdżał prawosławny
kapelan z Gdańska. Zawsze bardzo ciepło wypowiada się o Kościele prawosławnym -
podkreśla Masalski.
Wszyscy podlascy społecznicy przewinęli się przez
"drużynę księdza Konkola". Wielu z nich współpracuje z nim stale od
20 lat, teraz prowadząc sprawy Drogi. Choć nawet życzliwi wobec księdza Edwarda
zwracają uwagę, że budowanie takiej organizacji wokół osoby lidera może być
błędem (przypominają historię Markotu), ten jest przekonany: - W pojedynkę
można jedynie zabłysnąć, lecz dzieła się nie uczyni. Tylko dzięki nim to
wygląda tak, jak wygląda. Mnie może zabraknąć, a oni będą to kontynuować.
Co nie znaczy, że spoczywa na laurach. Ciągle w rozjazdach,
nie zdejmując nogi z pedału gazu "służbowego", bo zakonnego auta,
ciągle na spotkaniach.
- To dlatego najsławniejsze powiedzenie o ks. Konkolu brzmi:
"niejednego swojego anioła stróża wysłał już na rentę i emeryturę" -
mówi Maciej Żywno, wojewoda podlaski, który także o drużynę księdza Konkola się
otarł, działając w harcerstwie.
Ksiądz wyhamować nie chce. Może to ta Jastarnia jest winna?
Te wiatry, sztormy, w których szumie zasypiał? Te żagle, które kocha bez reszty?
- Nie ma nic piękniejszego od odbijania od brzegu. To jakby
ziemia znikała - mawia. - Chyba tak będzie wyglądał powrót do domu, do
Królestwa. Bo śmierć to powrót do domu, tam rodzice czekają, wodę na herbatę
postawili. Nie dziwię się, że wikingów tak chowano, wypuszczając łajbę w morze
i podpalając. Niech i tak będzie, ja od wikingów pochodzę, pasuje mi to.
To jedna z pierwszych organizacji pozarządowych na Podlasiu,
zaczęła działalność pod koniec lat 80., a zarejestrowana jako Stowarzyszenie
Pomocy Osobom Zagrożonym Uzależnieniem i Uzależnionym "Droga" została
28 czerwca 1991 roku. 12 lat temu otworzyła "Nasz Dom", placówkę
pomagającą rodzinom dysfunkcyjnym, poprzez sprawowanie opieki dziennej i
całodobowej w sytuacjach kryzysowych. Następnie - "Etap" - jeden z
pierwszych w Polsce ośrodków dla młodzieży eksperymentującej ze środkami
odurzającymi i ich rodzin. Później - "Dom Powrotu" dla dzieci ulicy.
W 2003 roku walne zgromadzenie zadecydowało o zmianie nazwy na Stowarzyszenie Pomocy
Rodzinie "Droga".
Stowarzyszenie prowadzi liczne akcje charytatywne na rzecz
swoich podopiecznych. W tym roku np. zimą zaopatrywało potrzebujące rodziny w
węgiel (każdy dostał co najmniej pół tony), a zawsze przed Bożym Narodzeniem i
Wielkanocą wolontariusze rozdają paczki żywnościowe. Ustawiają się po nie setki
ludzi, w tym matki z dziećmi, dzieci niepełnosprawne, kobiety w ciąży, ludzie o
kulach. - Gdyby nie ci ludzie tutaj, gdyby nie ksiądz Konkol, święta byłyby
mizerne - mówią.
Sama Droga też otrzymała niedawno prezent, od miasta - willę
przy ul. Orzechowej w Białymstoku, na obrzeżach miasta, która zamieni się w
"Dom Powrotu" - miejsce, w którym pomoc, ciepło i radość znajdą
dzieci potrzebujące wsparcia. Dzieci, których rodzice zginęli w wypadkach, są w
szpitalu, lub z innych przyczyn nie mogą się nimi opiekować (np. rodziny
patologiczne).
Więcej na stronie internetowej www.stowarzyszeniedroga.pl
....
A je z mojej strony pozdrawiam SVD u których gościłem w Afryce.
Niech się Wam Ojczulkowie darzy !
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz